aaa4 |
Wysłany: Czw 12:49, 04 Maj 2017 Temat postu: |
|
Marvin wlasnie przestal strzelac. Stal, spowity smugami dymu palacej sie lufy lewisa i podziwial swoje piekielne dzielo - halde cial wysoka na piec stop. Przeciwnicy przed nim nie wytrzymali nerwowo i wiali pod zbawcza oslone drzew, byle dalej od czlowieka, ktoremu nawet Smierc pozazdroscilaby tego, co trzyma w dloniach. Sam bohater byl zreszta do niej podobny, blady, z wytrzeszczonymi oczami, i wygladal jakby zamierzal powtorzyc ten sam wystep co na polanie pustelnika.
Mick stal nieopodal i radzil sobie na wlasna reke. Strzelajac, ile wlezie, dzgajac bagnetem i walac kolba, zalatwil kolejne pol tuzina przeciwnikow i dwa razy tylu sklonil do ucieczki. Gdy zawolalem, obaj w mig zorientowali sie w sytuacji. Doskoczyli do mnie i razem we czworke runelismy do swoich.
Przebic sie nie stanowilo problemu, dziadek starego McElroya by sobie poradzil. Problem pojawil sie dopiero pozniej - mianowicie, co robic dalej? Wrogow bylo tak wielu, ze wzajemnie sobie przeszkadzali i chociaz lepiej ich uzbrojono i wyszkolono do starcia wrecz, tepilismy ich bez wysilku, stojac twardo w koleczku. Jeden krok w tyl oznaczalby smierc nas wszystkich.
Na szczescie tamci zbyt sie wsciekli, by odstapic i wyprobowac na nas luki, proce czy czym tam tutejsze dzikusy polowaly, zeby miec co nad ogniskiem upiec. Rozumialem jednak, ze tkwiac tak posrodku tej tluszczy, osuwamy sie powoli w kompost. Na przewage liczebna trudno cos poradzic, wiedzielismy o tym swietnie, bo samismy stosowali te metode przy wypadach do knajp na obcym terenie.
Nie minelo wiele czasu, a pot zalal nam oczy. Kazda rzeznia, niewazne jak bezproblemowa, gdy trwa zbyt dlugo, zaczyna obfitowac w trudnosci, wszyscysmy sie nie raz o tym przekonali. Sam pamietam, jak przyszlo nam kiedys sprawic tuzin cielakow na wesele Wielkiego Billa. Wesele sie naturalnie w koncu nie odbylo, ale ostatniego cielaka musielismy trzymac we trzech, zeby wszystko poszlo jak trzeba. Ci tutaj w zelazie okazali sie znacznie trudniejsi do sprawienia, zwlaszcza ze ich poczatkowy entuzjazm jakos sie ulotnil i nacierali ostrozniej. Nie bylo rady, musielismy ustepowac, choc latwiej to powiedziec niz zrobic. Od frontu Bill, Lloyd i Mick trzymali wspolnie szyk zupelnie jak w domu, gdy tymczasem na tylach ja, McAndrewsowie i Marvin odpychalismy zbity tlum jakichs zielonych kurdupli, ktorym wydawalo sie, ze sa w stanie zagrodzic nam droge. Snowy'ego zasadniczo nie bylo widac, ale na skrzydlach naszej kompanii niekiedy robilo sie dziwnie pustawo, wiedzialem wiec, ze sie nie leni.
Swoja bron dawnosmy postradali, bo cokolwiek by mowic, pancerni dobrze sie bili i loza enfieldow szybko polamaly sie od parowania ciosow. Jedno ostrze przecielo Marvinowi lewisa rowniutko na pol, jakby to byl wiechec slomy. Na szczescie mielismy z czego dobierac, bo nam przeciwnicy naznosili wlasnego oporzadzenia. Teraz zamiast bagnetu na kiju trzymalem w reku porzadne toporzysko o lsniacym ostrzu, na ktorym ktos cos wygrawerowal, jak u nas wedrowny handlarz cene. Kurczak znalazl jakas prosta szable, lecz zaraz ja wyrzucil i zaczal szukac innej, bo Myszak mial dluzsza. Marvin, Sal i inni tez sobie cos skombinowali, ale machali tak zawziecie, ze nie widzialem dokladnie, co to bylo.
Tylko Lloyd sie wyroznial, jak zwykle. Stal na podwyzszeniu z cial i zataczal szerokie kregi dwurecznym metalowym czyms, a cizba przed nim kladla sie jak pszenica pod kosa starego McElroya.
Uszlismy tak jakies dziesiec jardow. Tamci musieli zrozumiec, ze nas nie zatrzymaja, bo wezwali jeszcze kogos na pomoc. Znienacka pojawila sie duza grupa dryblasow calych na czarno, a tak szczelnie okutanych w metal, ze po prostu nic a nic ich nie widzialem. To juz nie byly zarty, bo chlopiska wygladaly na wielkie, widac, ze nie na korzonkach wypasione.
Wszyscy ci mniejsi z checia sie rozstapili, robiac miejsce przybylym. Ci, nim zabrali sie do rzeczy, staneli ramie w ramie, salutujac nam ostrzami swoich szabel, ale skoro na nas spadli, to az sie Bill, Lloyd i Mick ugieli. Nasi nowi przeciwnicy nie robili zadnych takich tanecznych sztuk, co je nam raz dwaj wachmistrze w Egipcie pokazywali, gdy juz sie tego napili; zadnych tam skokow, susow, zwrotow czy innych zrecznosci, nic z tego. Zwyczajne mlocenie jak po zniwach albo kiedy nasz kowal z miasteczka na chleb zarabia, a tlucze wtedy z zamachu tak dlugo, az sie material zmeczy.
Chlopcy ze Speewah sa z tych, co sie latwo nie mecza, ale nawet dla nich nie bylo to juz przyjacielskie jeden na jednego za knajpa i do pierwszej krwi.
Kiedy zalatwilismy czwarty kolejny szereg tych na czarno, teraz jednak nie czekajac, az zakoncza pelen namaszczenia salut bronia, Lloyd ni stad, ni zowad krzyknal:
-Idzcie! Ja ich zatrzymam. |
|